środa, 28 września 2016

POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI, CZYLI
„GODZINA PĄSOWEJ RÓŻY” MARII KRUGER

 
            Moi rodzice są równie wielkimi miłośnikami książek co ja. To właśnie było głównym powodem, dla jakiego postanowiłam przeczytać „Godzinę pąsowej róży”. Oboje bardzo namawiali mnie, abym po nią sięgnęła. Powtarzali, że była to książka ich młodości, i że gdy byli w moim wieku, to wręcz ją uwielbiali. Jednak czy ze mną było tak samo?
            Warto zwrócić uwagę na piękną okładkę tej powieści. Jest to wydanie z 1972r., które dostałam od mojego taty. Uwielbiam lekko pożółkłe strony książki i jej zapach - po prostu mam słabość do starszych i już wiele razy czytanych wydań.
            W jaki sposób Maria Kruger wpadła na pomysł napisania „Godziny pąsowej róży”? Pewne deszczowe wakacje autorka spędzała w starym dworze w okolicach Krakowa, gdzie natrafiła na cudownie wydany rocznik czasopisma „Bluszcz”, który pochodził z roku 1880. Na stronach magazynu znalazła ideały ówczesnej mody, suknie sięgające podłogi, gorsety, kapelusze ozdobione mnóstwem kwiatów. Wszystko to sprawiło, że zapragnęła… przenieść się w czasie.


            Anda jest zupełnie zwyczajną dziewczyną mieszkającą z rodziną w Warszawie. Nienawidzi algebry, uwielbia pływać i zamierza w przyszłości osiągnąć wielki sukces. Jej życie toczy się zupełnie zwyczajnie, wolny czas spędza na basenie i umawia się z koleżankami do kina. Jednak pewnego dnia dzieje się coś zupełnie niespodziewanego. Czternastolatka cofa się w czasie o całe… 80 lat. Nagle roztargniona i żyjąca w pośpiechu Anda musi zmienić się w ściśniętą w gorset, świetnie wychowaną Anusię, a 1960 rok zmienia się w 1880.
            Jestem pod wrażeniem sposobu, w jaki autorka przedstawiła epokę, do której przeniosła się nastolatka. Po prostu zakochałam się w opisywanym jedzeniu, meblach i przede wszystkim w strojach. Wszystko przepełnione było elegancją i romantyzmem, co sprawiało, że momentami sama miałam ochotę znaleźć się w XIX wieku.



            Bardzo irytowała mnie postawa głównej bohaterki. Kompletnie nie posiadała samozachowawczości, cały czas nie potrafiła odnaleźć się w nowej epoce i doprowadzała do nowych skandali. Na samym początku tolerowałam to, starałam się być wyrozumiała, ponieważ dziewczyna znalazła się nagle w zupełnie nowym dla niej świecie. Jednak miałam wrażenie, że z każdą stroną było coraz gorzej. Wyglądało to mniej więcej tak, że nastolatka używała lamp naftowych i myła się w misce z wodą, po czym wychodziła na ulicę i próbowała zawołać taksówkę…
Z drugiej strony bardzo zaciekawiły mnie niektóre aspekty z życia Andy w 1960 roku.  Wiele z nich stanowiło dla mnie nowość. Wyobrażałam sobie, że dla moich rodziców czytających kiedyś tę książkę, wszystko to było całkowitą codziennością.
            Generalnie uważam powieść za wartą przeczytania, mimo że - niestety, zwłaszcza w drugiej połowie, bardzo się wynudziłam. Jednak klimat książki jest naprawdę niezapomniany, wszystko przepełnione jest romantyzmem. Chwilami bardzo współczułam głównej bohaterce, ponieważ XIX wiek okazał się być zupełnie inny od jej codziennego życia - pełen zasad i o wiele mniej wyrozumiały.


            A wy czytaliście już „Godzinę pąsowej róży”? Co o niej myślicie? Napiszcie w komentarzach!

poniedziałek, 12 września 2016

EMOCJONALNY ROLLERCOASTER, CZYLI „WSZYSTKIE JASNE MIEJSCA” – JENNIFER NIVEN


            Byłaś pod każdym względem wszystkim, czym można być. [...] Gdyby ktokolwiek mógł mnie uratować, byłabyś to Ty.”

            Zdecydowałam się sięgnąć po tę pozycję głównie ze względu na problematykę, jaką porusza. Już opis sugeruje nam, że powieść dostarcza wielu emocji, a ja książki zapewniające dużą ilość przeżyć wewnętrznych uwielbiam najbardziej. Książka bardzo mnie zaskoczyła. Pierwszy raz o niej czytając, kompletnie nie spodziewałam się zakończenia, jakie spotkało mnie na ostatnich stronach powieści.
            Kilka lat temu Jennifer Niven znalazła ciało swojego przyjaciela, który popełnił samobójstwo. Po tamtym wydarzeniu autorka nigdy już nie spojrzała na świat w ten sam sposób, co wcześniej. Chłopak, którego znała i kochała, zmagał się z problemami psychicznymi i postanowił odebrać sobie życie. Przez długi czas nie mogła o tym mówić, ponieważ było to dla niej zbyt bolesne. W końcu postanowiła napisać książkę, aby pokazać wszystkim - i tym, którzy zmagają się ze swoimi wewnętrznymi demonami, i tym, którzy mają obok siebie osoby nieszczęśliwe, że o takich rzeczach należy mówić, i że nigdy nie jesteśmy sami.



            Theodore Finch jest nierozumianym i nieszczęśliwym nastolatkiem. Rówieśnicy nazywają go dziwakiem i wariatem. Uwielbia zmieniać swoją osobowość i obklejać swój pokój pięknymi słowami. Każdego ranka zastanawia się, czy może jest to właściwy dzień, aby umrzeć i rozważa, w jaki sposób odebrać sobie życie.
            Violet Markey rok temu straciła siostrę w wypadku samochodowym i od tamtego czasu jest zupełnie inną osobą. Kiedyś uwielbiała pisać i prowadziła uwielbianą stronę internetową. Teraz nie może doczekać się, aż wreszcie będzie mogła wynieść się jak najdalej od domu i nie potrafi już wrócić do starego życia.
            Drogi tych dwojga krzyżują się na szczycie szkolnej dzwonnicy, gdy oboje są o krok od śmierci i nie wiadomo do końca, kto właściwie komu ratuje życie. Wszystko zmienia się o 180 stopni, gdy wspólnie zaczynają przemierzać Indianę w poszukiwaniu małych, niedocenianych i cudownych miejsc.
            Uwielbiam motyw podróży zawarty w tej książce. Bohaterowie wsiadali w samochód i po prostu jechali przed siebie - nieważne jak daleko, w poszukiwaniu miejsc, które na pozór są całkowicie zwyczajne, jednak gdy tylko się chce, można zobaczyć w nich piękno. Podczas swoich wycieczek zatracali się w czasie, a w każdym miejscu zostawiali po sobie jakąś pamiątkę, co niesamowicie mi się podobało.

„Największym problemem ludzi jest to, że zapominają, iż najczęściej liczą się właśnie drobiazgi.”

Rozdziały w książce podzielone są na dwa rodzaje, jedne pisane z perspektywy Fincha, a drugie z punktu widzenia Violet. Bardzo podobało mi się to, że widać było wyraźną różnicę pomiędzy fragmentami obu bohaterów. Każde z nich myślało w zupełnie inny sposób, przez co niezwykle wczułam się w sytuację obojga. Z biegiem fabuły poznawałam ich wszystkie przemyślenia, zmartwienia i chwile szczęścia. Violet z każdą stroną stawała się coraz szczęśliwsza, powoli powracała do pisania i przestała bać się jazdy samochodem. Z kolei Finch... Niby wszystko było w porządku, a jednak nie do końca…

„- Nie jesteś sam - mówi. Już chcę mu powiedzieć: "Tak się składa, że jestem, i na tym między innymi polega problem. Wszyscy jesteśmy sami, uwięzieni w naszych ciałach i umysłach, a wszelkie towarzystwo, jakie mamy w tym życiu, to powierzchowna i przelotna sprawa".”

Cenię sobie książki, które zawierają cytaty innych autorów lub wzmianki o ulubionych książkach bohaterów. Dlatego właśnie urzekło mnie to, że Violet i Finch, pisząc ze sobą, wymieniali się cytatami Virginii Woolf. Potem przewijały się one przez całą książkę, co sprawiło, że na zawsze kojarzyć je będę właśnie z tą powieścią.

„Przekonałem się na własnej skórze, że lepiej nie ujawniać swoich prawdziwych myśli. Kiedy milczysz, zakładają, że o niczym nie myślisz, widzą tylko to, co sam im pokazujesz.”

Szczerze powiedziawszy pierwsza połowa książki trochę mnie nudziła, ponieważ nie działo się zbyt wiele intrygujących rzeczy. Poznawałam codzienne realia bohaterów, jednak przeczytanie pierwszych 200 stron szło mi bardzo mozolnie. Jakoś nie mogłam się wciągnąć w lekturę i zaprzyjaźnić z głównymi bohaterami. Mimo to w pewnym momencie książka po prostu wessała mnie do środka i nie mogłam się od niej oderwać. Myśli, które wypełniały głowy bohaterów często napawały mnie niepokojem. Widziałam, że oboje są bardzo nieszczęśliwi i trzymają się cało jedynie dzięki sobie nawzajem.

„Rozmyślam o minionym dniu. Uwielbiam: to, jak błyszczą jej oczy, gdy rozmawiamy albo kiedy mówi mi coś, co chce mi przekazać; to jak porusza ustami gdy czyta albo się na czymś koncentruje; jak patrzy na mnie, jakby oprócz mnie nie było już nikogo, jakby sięgała wzrokiem poza ciało, szkielet i całą gównianą otoczkę i widziała mnie prawdziwego, takiego, którego nawet ja nie widzę.”

            Moją uwagę zwrócił również motyw wody, pojawiający się w całej książce. Jednak dopiero na sam koniec zorientowałam się, jak wielkie miał on znaczenie. Generalnie zakończenie bardzo mnie zaskoczyło. Gdy myślę o tym w tej chwili, to zdecydowanie mogłam spodziewać się tego, co się wydarzyło. Finał powieści sprawił, że książka cały czas zaprząta moje myśli.

„Ona jest tlenem, wodorem, azotem, wapniem i fosforem.”

Książka wywarła na mnie bardzo duże wrażenie. Przeżyłam mnóstwo pięknych emocji. Dzięki nim wiem, jak to jest czuć się nikomu niepotrzebnym i nic nieznaczącym. Zdecydowanie jest to pozycja godna uwagi.




A Wy macie zamiar przeczytać „Wszystkie jasne miejsca”? A może już czytaliście? Napiszcie w komentarzach!

niedziela, 11 września 2016

Cześć!


Nazywam się Julia i witam Was serdecznie na moim blogu ;). Chodzę do II klasy gimnazjum i jestem pełnoetatową książkoholiczką. Uwielbiam dzielić się moimi odczuciami i przeżyciami w stosunku do czytanych książek, dlatego właśnie zdecydowałam się stworzyć bloga. Będę wylewać tu wszystkie moje myśli, starać się dać Wam zastrzyk pozytywnej energii i pokazać Wam mój świat przez obiektyw aparatu. Obiecuję, że zawsze będę z Wami szczera, jeżeli chodzi o moje opinie, ponieważ sama nie znoszę dosłodzonych słów :).

To wszystko o mnie. Teraz chętnie dowiem się czegoś o Was! Napiszcie coś o sobie w komentarzu!


Julia